stoper
Aktywny uzytkownik
Dołączył: 15 Mar 2008
Posty: 401
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 30 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: opolskie
|
Wysłany: Sob 17:36, 19 Kwi 2008 Temat postu: Jak walczyć ze strachem przed szkołą |
|
|
Któż tego nie zna - wielka gula w gardle, wolny krok, noga za nogą, spocone ręce, suchość w ustach, drżenie całego ciała na widok pana od fizyki. Fobia szkolna, czyli lęk, którego doświadczyły i doświadczają każdego dnia miliony dzieci. Czy można się od niego uwolnić?
Choćby cię smażyli w smole...
...nie mów, co się dzieje w szkole - głosi stare przysłowie. Dzieci i młodzież w Polsce pilnie przestrzegają tego zalecenia - nikt w domu nie wie, co przeżywają w szkolnych klasach, na korytarzach i w toaletach. A często przeżywają prawdziwy horror, od którego nie ma ucieczki, bo dokąd tu uciekać? Do innej szkoły? Przecież wszędzie jest tak samo. Można oczywiście zapisać się do szkoły prywatnej, ale kogo na to stać (zresztą taka szkoła wcale nie musi być lepsza).
- Kiedy ja chodziłem do podstawówki - mówi Bartek - był taki jeden szajbus, który terroryzował dzieciaki: podchodził do nich ze scyzorykiem i zabierał pieniądze. Dziś, kiedy o tym myślę, chce mi się śmiać. To był poczciwy chłopaczyna, który nie miał pieniędzy na mleko, bo był biedny, więc musiał sobie jakoś radzić. Dzieciaki poszły na skargę do dyrektora, ten wziął go na rozmowę, przetrzepał pasem tyłek i skończył się szkolny gangsteryzm. Dzisiaj wydaje się to nie do pomyślenia, bandziory w krótkich majtkach kroją komórki, forsę, a nauczyciele i rodzice udają, że to tylko taka szczenięca zabawa.
- Najgorzej jest w toaletach - mówi Paweł, uczeń pierwszej klasy gimnazjum (w budynku jego szkoły mieści się także liceum ogólnokształcące). - Nie mogłem wejść kiedyś do toalety, bo starszy kolega właśnie kochał się z koleżanką, powiedział do mnie: "sp...dalaj, gnoju, bo muszę ją wyp...dolić". Poszedłem więc, bo cóż miałem robić.
Paweł jest nad wiek dojrzałym i poważnym chłopcem, czyta książki z zakresu historii sztuki i wertuje archiwa w poszukiwaniu informacji o dworach i pałacach położonych w pobliżu jego rodzinnego miasta. Najchętniej chodziłby do prywatnej ekskluzywnej szkoły, ale rodziców na to nie stać. Musi więc tak jak inni iść co rano do obmierzłej budy, gdzie śmierdzi moczem w toaletach i na korytarzach, gdzie nauczyciele przemykają pod ścianami jak szczury, a niektóre uczennice przypominają tanie dziwki,.
Teraz jest gorzej?
Wiele osób kultywuje tęsknotę za komunistyczną szkołą, w której było może trochę ogłupiająco, bo indoktrynowano młodzież i wszechobecna była dyscyplina, ale każdy czuł się bezpiecznie i nikt na nikogo nie napadał. Jest to jeden z wielu mitów, które rozpowszechniają starzejący się Polacy, których dzieciństwo i młodość przypadło na ostatnie dziesiątki lat PRL. Nie jest prawdą, że komunistyczna szkoła była bezpieczna, może była bezpieczniejsza, ale też nie zawsze. Zdarzały się tam historie równie makabryczne i kuriozalne jak te, o których słyszymy dzisiaj.
- Pamiętam, jak w naszej szkole pewien chłopak, znany z tego, że trochę wagaruje i ma niezbyt wesołą sytuację w domu, był odpytywany na lekcji - opowiada Rafał, dziś 35-latek. - Ten facet nic nie umiał i okropnie nudził się przy tej tablicy, a nauczycielka mówiła, mówiła i mówiła, chcąc mu dokładnie wytłumaczyć, w jakiej beznadziejnej sytuacji stawia sam siebie. On w końcu nie wytrzymał i z głupim uśmiechem na twarzy podszedł do niej, wziął z biurka dziennik i z całej siły uderzył ją w głowę. To nie były jeszcze czasy kompotów ze słomy makowej, więc na pewno nie był naćpany, on się po prostu zrelaksował w ten sposób. I co? Nauczycielka poleciała do dyrektora? Nic podobnego, udała, że wszystko jest OK. Nie mogła przecież oznajmić, że nie radzi sobie z uczniami na lekcji, że tłuką ją dziennikiem. Sprawa rozeszła się po kościach.
Mało kto chce takie rzeczy pamiętać, ale w szkole w PRL dwie grupy uczniów cieszyły się specjalnymi przywilejami - dzieci nauczycieli i urzędników związanych z lokalnym układem oraz tak zwane trudne dzieci, czyli najczęściej młodociani psychopaci terroryzujący kolegów. Wybaczano im bardzo wiele, bo byli z biednych domów i trzeba było im jakoś pomóc, a oni z wyrachowaniem wykorzystywali swoją pozycję.
- Pamiętam jak dziś to stado baranów, które nawet nie próbowało się niczego nauczyć - opowiada Ewa. - Człowiek kuł, miał ambicje, a ci nic. Zabierali mi kanapki, bo byli biedni. Najpierw o nie prosili, a kiedy odmawiałam, zabierali. Nauczycielka tylko wzruszyła ramionami, gdy się poskarżyłam. Dostawali zapomogi, ale się nie uczyli , zawsze wyciągali rękę, jeśli czegoś potrzebowali, i zawsze im coś w tę rękę wpadało. To było demoralizujące i smutne. Nie lubiłam szkoły. Pamiętam, że kiedyś zaraziłam się od jednego kolegi wszawicą. Myślałam, że umrę ze wstydu.
Nie ma co żałować komunistycznego systemu edukacji. Kto jeszcze pamięta pochody pierwszomajowe i akademie ku czci, ten będzie wiedział, o czym mówię. Godziny stania w słońcu lub defilowania przed trybuną, gdzie jacyś panowie ukradkiem ziewali i mieli wielką ochotę iść na wódkę. Siermiężność tej szkoły i strach przed nauczycielami - to było najgorsze.
Pedagog demagog
Do naturalnych zachowań nauczycieli w tamtych czasach należało rzucanie pękiem kluczy w uczniów, którzy nie wykonywali poleceń nauczyciela. Klucze takie przeważnie były przytwierdzone do kawałka drewna w kształcie czworościanu lub gruszki. Było to ciężkie i niebezpieczne narzędzie, a mimo to wielu pedagogów nie obawiało się użyć tego przedmiotu przeciwko uniom. Gadasz na lekcji, no to masz! I buch kluczami w niczego nie spodziewającego się dzieciaka.
- Oberwałem takimi kluczami - mówi Bartek. - Kurcze, bolało, jak nie wiem co. Parę razy zaliczyłem też zderzenie z tablicą. Polegało to na tym, że człowiek stał przy tablicy i usiłował coś napisać, ale nie bardzo wiedział co. Denerwowaliśmy się wtedy strasznie, do dziś trzęsę się na samo wspomnienie. Nauczyciel podchodził z uśmiechem, niby to oferując pomoc w rozwiązaniu zadania. I nagle trzask, zupełnie znienacka z półobrotu walił ucznia stojącego pod tablicą w tył głowy, głowa uderzała o tablicę, aż dudniło. Czasem ktoś się zalał krwią. Jeszcze gorszy był cyrkiel. W każdej pracowni przedmiotów ścisłych był wielki drewniany cyrkiel do rysowania na tablicy. Było to narzędzie skręcane za pomocą śruby motylkowej. Nauczyciel kazał uczniowi wysunąć przed siebie rękę z otwartą dłonią, no a potem walił w nią tą częścią cyrkla, gdzie była śruba motylkowa. Bolało jak cholera.
Najciekawsze jednak były lekcje WF. W czasach, gdy kupno butów było dla wielu problemem, bo tych butów po prostu nie było, istniał obowiązek zmiany obuwia na sportowe przed wejściem do sali gimnastycznej. Wielu uczniów chodziło w trampkach przez cały czas, bo były to ich jedyne buty i nie mieli pieniędzy na kupno innych. Kiedy chcieli wejść na salę gimnastyczną, pan od WF kazał im podnosić nogi i sprawdzał, czy na podeszwach nie ma błota. Jeśli było, uczeń musiał zdjąć trampki i podać je nauczycielowi. Ten składał obydwa buty razem i walił nimi ucznia po głowie, dopóki z podeszew nie wysypało się całe zaschnięte błoto. Ono się nigdy do końca nie wysypywało, więc uczeń musiał ćwiczyć na sali boso.
- Mówisz, że było tak źle? - śmieje się Rafał, nauczyciel historii w gimnazjum. - Przyjdź dzisiaj do szkoły. To ja mam dziś fobię szkolną, nie uczniowie. Oni przychodzą wyluzowani, a ja się boję. Oczywiście nikt mi nie założy kosza na śmieci na głowę, ale czasem słyszę, że komuś podpadłem, jakiemuś Wąskiemu czy Długiemu, czy czort wie komu - takie mają ksywki moi uczniowie. Podpadłem, co znaczy, że mogę oberwać. I co, mam iść na policję? Żartujesz chyba? Powiedzą mi, że zwariowałem, mam sobie radzić sam. Jestem przecież nauczycielem.
Sergiusz Rot
Post został pochwalony 1 raz
|
|